Relacja z jesiennego rejsu w Grecji - Zatoka Sarońska w październiku

Wyczarterowałam jacht i zorganizowałam rejs dla siebie, rodziny i znajomych. Co poszło nie tak?

Pomysł był prosty i wydawał się dobry: chciałam zamknąć sezon żeglarski jesiennym rejsem po Zatoce Sarońskiej. Na pokładzie moja rodzina, znajomi i ja w roli skippera. Skoro oferuję klientom czarter jachtów, to raz na jakiś czas powinnam przejść cały proces sama, prawda? Od wyboru jednostki, przez procedury rezerwacji i ubezpieczenia, planowanie trasy, zaopatrzenie i tak dalej… Dzięki temu wiem z praktyki, czego doświadczają nasi klienci podczas swoich wakacji pod żaglami.

Przy okazji chciałam zweryfikować dwa miejsca, które dodałam do polecanej często trasy rejsów z Aten i pokazać rodzinie ulubione porty, takie jak Poros, w którym byłam na wystawie luksusowych jachtów w maju. No i końcu popłynąć na Hydrę!

Wybrałam termin od 18 do 25 października. Koniec sezonu oznacza więcej wolnych jachtów do czarteru (i mniej w portach na trasie) oraz niższe ceny. Przede wszystkim jednak chcieliśmy podczas tego rejsu świętować z moim mężem 15 rocznicę ślubu.

Jak to wyszło? Przez dwa dni lało, a pięć dni w ogóle nie wiało. W dodatku w połowie tygodnia cała załoga złapała jakiegoś katarowego wirusa i zamiast greckiego wina kupowaliśmy hurtowo chusteczki higieniczne…

Mimo to rejs okazał się najlepszym, na jakim byłam!

Ta relacja to bardziej praktyczny test całego procesu czarteru niż dziennik z rejsu. Może być pomocną lekturą dla tych, którzy planują swój pierwszy czarter w Grecji. Jeśli interesuje Cię konkretny temat, przejdź od razu do wybranego rozdziału:

Skipper i załoga na rejs po Zatoce Sarońskiej

Jesienny rejs w Grecji - LEO Yachting - skipper i coskipper

Autorka (skipper) i Jerzy (co-skipper), w drodze na Hydrę

Mam uprawnienia jachtowego sternika morskiego PZŻ i doświadczenie na chorwackich wodach, ale postanowiłam zaprosić na pokład zaprzyjaźnionego kapitana – Jerzego. Raz, że greccy armatorzy wymagają, by w załodze była druga osoba z pojęciem o manewrach, która w razie czego doprowadzi jacht do portu. Dwa, że w Grecji cumuje się w portach zupełnie inaczej, niż w Chorwacji! Tutaj nie ma mooringów – w zasadzie wszędzie trzeba rzucać kotwicę (oraz cumy na ląd). Jedynym wyjątkiem na naszej trasie była marina, w której kończyliśmy rejs. Uznałam rozsądnie, że lepiej mieć na jachcie kogoś mądrzejszego w tym zakresie. Po czasie uważam, że to była doskonała decyzja, a współpraca z Jerzym okazała się dla mnie wspaniałym, bardzo praktycznym szkoleniem.

Przy tej okazji gorąco polecam żeglowanie ze skipperem – znajomym lub zatrudnionym na tę okazję profesjonalistą. Taki skipper jako główny kapitan lub po prostu wsparcie dla Ciebie, to ogromny komfort. Zwłaszcza gdy pełnisz jednocześnie rolę czarterującego, organizatora, przewodnika, zaopatrzeniowca i rodzica… albo Twoja załoga dopiero zaczyna żeglarską przygodę. Czasem naprawdę przydają się konsultacje nad mapą, zmiana wachty na pokładzie, albo trening manewrowy w ciasnym porcie.

Jesienny rejs w Grecji

Jacek – naczelny fachowiec od kotwicy, lin i węzłów na rodzinnych rejsach

Jeśli potrzebujesz zawodowego skippera lub żeglarskiego mentora, to Jerzy jest doskonałym kandydatem – prowadzi szkolenia i organizuje rejsy (z pewnego źródła wiem, że na dobrych jachtach! 😉 ) w przeróżnych rejonach świata. Jest przy tym oazą spokoju i cierpliwości, pełną świetnych, morskich opowieści. Czerpałam z jego wiedzy przy każdej okazji, wspaniale tłumaczył i wyjaśniał, nigdy nie wyrywał steru z rąk – przeciwnie, motywował mnie, bym sama podejmowała kolejne wyzwania manewrowe. Tutaj możesz zobaczyć, jakie rejsy Jerzy planuje na nadchodzący sezon.

W załodze oprócz mnie i Jerzego byli także: mój mąż Jacek (najlepszy człowiek od kotwicy i węzłów!), nasz 10-letni syn Leo (na pierwszy grecki rejs popłynął jako roczniak, zapraszam do lektury relacji z tamtej wyprawy, podczas której ledwo sięgał czubkiem głowy do poziomu stołu w kokpicie…) oraz koleżanka Ania i małżeństwo – Arleta i Piotr – którzy nie mieli dotąd okazji żeglować po Morzu Śródziemnym. Łącznie 7 osób, nikt nie był na jachcie po raz pierwszy, ale pierwszy raz żeglowaliśmy wspólnie.

Muszę to powiedzieć – cała załoga spisała się na medal! Każdy szybko znalazł „swoje miejsce”, nikt nie narzekał – nawet na pogodę, a w dodatku wszyscy entuzjastycznie podchodzili do każdej mojej decyzji 😀

Sun Odyssey 479 – jacht, który wybrałam na nasz jesienny rejs

Jednym z moich priorytetów był budżet, ale miałam na uwadze także komfort – załogi i mój, jako skippera. Zdecydowałam się na jacht Luna Rossa – Sun Odyssey 479 z 2016 roku, odnowiony w 2021. Mimo wieku Luna Rossa jest w doskonałej kondycji, nawet po całym sezonie! To zasługa armatora, z którym współpracujemy od lat, między innymi właśnie dlatego, że tak dobrze dba o swoją flotę. Wszystko – od gniazdek i lampek, przez toalety, lodówki, klimatyzację, grzanie wody, radio, chart plotter… aż po pasy bezpieczeństwa, silnik, żagle i olinowanie – było w świetnym stanie i działało bez zarzutu.

Jacht ma cztery kabiny i cztery łazienki (w tym jedną ze zbiornikiem na szarą wodę), więc uniknęliśmy kolejek do prysznica. Są tu dwie pojemne lodówki w kambuzie i klimatyzacja z funkcją ogrzewania w mesie – dla załogi. Oprócz tego klasyczny grot listwowy, ster strumieniowy i chart plotter w kokpicie – dla mnie. Ogrzewania nie użyliśmy ani razu. Mimo że pogoda nas nie rozpieszczała, w kabinach było ciepło i sucho. Z racji końca sezonu w pakiecie z pościelą dostaliśmy też ciepłe kołdry (po 2 do każdej kabiny) i to było aż nadto przez większość nocy tego tygodnia. W cenie czarteru mieliśmy też ponton z silnikiem – to coraz częściej standard oferty armatorów w Grecji (choć ja, przyznaję, wciąż wolę wiosła!).

Jacht okazał się bardzo wygodny dla całej załogi, również gdy życie toczyło się w kokpicie, ale mnie urzekł przede wszystkim podczas manewrów. W ramach treningu Jerzy zarządził, bym nie używała steru strumieniowego. Trochę się obawiałam, ale faktycznie okazał się niepotrzebny. Luna Rossa słuchała się steru – również na wstecznym biegu – jak żaden jacht, który do tej pory prowadziłam. O pływaniu pod żaglami nie wspominam, bo choć próbowaliśmy stawiać je kilka razy, to przecież nie wiało. Prawdziwą okazję do żeglowania mieliśmy dopiero w ostatni dzień rejsu, gdy wracaliśmy z Agistri do Aten – było pięknie!

Jak wygląda Luna Rossa możesz zobaczyć na video, które Magda przygotowała kilka sezonów temu. To nie tylko ten sam model, ale dokładnie ten sam jacht, na którym żeglowaliśmy:

Do Magdy komentarza na temat tego modelu dodam trzy swoje:

  • wspomniana drabinka z platformy rufowej jest nie tylko zintegrowana, ale wyjątkowo długa – wychodzenie po niej z wody na pokład okazało się bardzo wygodne i nie wymagało akrobatyki pod powierzchnią;
  • obie bakisty przy stanowiskach sternika są niezwykle pojemne – w jednej trzymaliśmy zapasy (w tym kilka zgrzewek wody i inne napoje), a drugiej sztywne walizki kabinowe. Nadal bez problemu mieściły się też inne rzeczy!
  • dwa zbiorniki na wodę po 300 litrów okazały się dla nas bardziej niż wystarczające. Nie uzupełnialiśmy wody codziennie (np. na Hydrze w ogóle nie ma takiej możliwości) – kąpaliśmy się i myliśmy naczynia normalnie i ani razu nie zeszliśmy poniżej poziomu jeszcze 150 litrów w zapasie.

Jedyne moje zastrzeżenie dotyczy wentylacji kabin dziobowych – gdy padało i nie można było otworzyć luków w pokładzie, w kabinach szybko robiło się duszno i gorąco. Dla lepszej cyrkulacji powietrza otwieraliśmy po prostu drzwi (oddzielające kabinę od mesy), ale nie jest to idealne rozwiązanie.

Procedury czarterowe – test w praktyce, od A do Z

Zachód słońca w Marinie Alimos

Rejs zorganizowałam od początku do końca sama, korzystając z tej samej ścieżki, którą przechodzą nasi klienci. Jacht rezerwowałam na początku czerwca, na termin 18–25 października. To koniec sezonu, więc było jeszcze sporo jednostek do wyboru. Zdałam się na zaufanego armatora, który ma swoją bazę w Atenach.

Płatność rozłożona była standardowo: 30% przy rezerwacji jachtu i 70% na miesiąc przed rejsem. Dodatkowe opłaty za sprzątanie jachtu po czarterze zapłaciłam gotówką na miejscu. Miesiąc przed rejsem przesłałam do armatora kompletną listę załogi oraz skan moich uprawnień. Dodatkowo wykupiłam ubezpieczenie czarteru – dla siebie (OC Skippera) i załogi (koszty leczenia i NNW) oraz ubezpieczenie kaucji – to pakiet, który zawsze polecamy naszym klientom. Możesz je kupić np. w sprawdzonej przez wielu żeglarzy firmie Pantaenius, za pośrednictwem naszego linku afiliacyjnego klikając tutaj.

Oprócz tego zdecydowałam się na częściową redukcję kaucji oferowaną przez samego armatora. To rozwiązanie, które łączy w sobie spokój i kontrolę nad budżetem. W praktyce wygląda to tak: część kaucji płaci się bezzwrotnie gotówką (to rodzaj ubezpieczenia od drobnych szkód), a resztę – kartą, jako depozyt zwrotny. Jeśli po rejsie nie ma żadnych strat i uszkodzeń, ta druga część wraca na konto. Armator może jednak odmówić przyjęcia kaucji bezzwrotnej, jeśli prognozy są złe albo skipper nie ma wystarczającego doświadczenia.

Finalnie opłaciłam: 350 EUR jako tzw. damage waiver (to ta bezzwrotna część kaucji) oraz 550 EUR (kaucji zwrotnej, dodatkowo ubezpieczonej w Pantaenius).

Odbiór jachtu odbył się bardzo sprawnie, mimo moich obaw o późny przylot. Bez problemu weszliśmy na jacht w sobotni wieczór, a oficjalny check-in z przedstawicielem armatora odbył się w niedzielę rano (w ulewnym deszczu, ale na to już nie mamy wpływu…). Dimitris był perfekcyjnie przygotowany – miał ze sobą wszystkie dokumenty, historię naszej korespondencji o rezerwacji i wszystkich ustaleniach, a nawet czytnik kart płatniczych. Zanim cokolwiek podpisaliśmy czy zapłaciliśmy, cierpliwie pokazywał, co gdzie jest na jachcie i jak działa. Odpowiadał na każde pytanie i nie był zaskoczony, że odłączyliśmy się od prądu na kei, żeby sprawdzić stan akumulatorów, albo że zaglądamy do silnika (olej wyglądał jak nowy!). Podczas przekazania jachtu przeszliśmy dokładnie przez wszystkie systemy: żagle, silnik, wyposażenie bezpieczeństwa, toalety, zbiorniki, kuchnię i elektronikę. Wydrukowana przez Dimitrisa lista kontrolna bardzo to ułatwiła.

Zwrot jachtu również przebiegł wzorowo, choć chwilami zabawnie. Otóż przedstawiciele armatora obsługujący jachty w bazie często proponują, by dać im znać przed wpłynięciem do mariny na koniec rejsu. Wtedy ktoś z nich wskakuje na pokład przy wejściu do portu i pomaga zacumować w tłumie wracających jachtów. Zdecydowałam jednak, że zrobię to sama – Dimitris i jego koledzy tylko odebrali od nas cumy. W między czasie rozegraliśmy krótką partię portowych bierek… Mojemu koledze wypadł do wody bosak – jeden z chłopaków na kei próbował go wyłowić drugim bosakiem, który… też wpadł do wody. Do kompletu brakowało tylko wiosła i trójzębu 😀 Wszyscy się śmiali, a ja odetchnęłam z ulgą – to było idealne zakończenie udanego rejsu.

Panowie szybciutko sprawdzili jacht po czarterze – nawet nie musieliśmy z niego schodzić – podpisaliśmy więc ponownie dokumenty i już w poniedziałek miałam na koncie zwrot mojej zdeponowanej kartą kaucji.

Organizacyjne ułatwiacze – co i jak warto zrobić przed rejsem?

Kiedy organizuję rejs lub inną podróż, lubię mieć wszystko zaplanowane i dopięte na ostatni guzik. Tym razem bardzo pomogły mi trzy rzeczy, które zdecydowanie polecam: ankieta spożywcza, zakupy online z dostawą na jacht i transfer z lotniska zorganizowany przez armatora.

Ankietę spożywczą, przygotowaną w darmowych Google Forms, wysłałam mojej załodze na około miesiąc przed rejsem. Mogli w niej zaznaczyć co piją do śniadania (większość kawę, ale np. z mlekiem, którego ja nie używam), bez czego nie przeżyją tego tygodnia (tu królowały żelki!), jakie mają alergie pokarmowe, lub czego po prostu nie lubią. Każdy miał też uzupełnić formularz o produkty, które są mu potrzebne do przygotowania obiadu na pokładzie. Na podstawie tych odpowiedzi skomponowałam listę zakupów – napoje, produkty suche i trwałe, dodatki śniadaniowe, półprodukty do gotowania, przyprawy, przekąski, płyn do naczyń i inne produkty.

Tak przygotowana, siedząc na wygodnej kanapie w domowym zaciszu, uruchomiłam zaufany sklep spożywczy dostępny online. Znalazłam w nim absolutnie wszystko, czego potrzebowałam – w kilku wariantach i z dużym wyborem typowo greckich produktów: oliwek, serów, win… Zajęło mi to chwilę, ale było dużo wygodniejsze i przyjemniejsze, niż chaotyczne bieganie po supermarkecie w Atenach, tuż po męczącej podróży z Polski.

Leo umieścił na jachcie pomocne oznaczenia. To kieruje do… barku.

Kilka drobiazgów przypomniało mi się jeszcze po złożeniu zamówienia, ale nie było żadnego problemu, by je zaktualizować. Jednak prawdziwy game changer tego rozwiązania dzieje się w dniu rozpoczęcia czarteru: przylecieliśmy do Aten późno, a transfer do Mariny Alimos zajął ok godziny. Na jacht weszliśmy więc dopiero ok godz. 19. I już nigdzie nie musieliśmy się ruszać ani ganiać z wózkami po marinie – byłam w trakcie rozpakowywania swoich rzeczy, gdy bezpośrednio pod jacht podjechał samochód-chłodnia. Kierowca razem z moją załogą sprawnie przepakowali wszystkie zakupy z ciężarówki bezpośrednio do naszego kambuza. To, co wymagało niskiej temperatury, było zapakowane w styropianowe pudła. Reszta – w torby papierowe (warzywa) i plastikowe (szkoda, ale rozumiem – są trwalsze. Wykorzystaliśmy je później jako worki na śmieci.).

Już ok 20:15 mogliśmy już zasiąść w kokpicie nad pierwszym kieliszkiem białego, greckiego wina, przy stole pełnym przekąsek. Rano, zamiast gonić do sklepu w marinie po ostatnie produkty, oddaliśmy cumy zaraz po odbiorze jachtu.

Za takie zakupy można zapłacić kartą przy składaniu zamówienia, lub gotówką – przy odbiorze. My zdecydowaliśmy się na tę drugą opcję, dostawa była zaplanowana na czas po naszym przyjeździe. Obsługa sklepu może jednak zrealizować dostawę bezpośrednio na jacht wcześniej – nawet przed wejściem załogi na pokład (oczywiście za zgodą armatora i czarterującego).

Transfer z lotniska do mariny to kolejny drobiazg, który warto mieć zorganizowany wcześniej. Kierowca busa czekał na nas w hali przylotów z tabliczką z moim nazwiskiem oraz nazwą jachtu. Godzinę od lądowania samolotu byliśmy już na pokładzie Luny. W drugą stronę pojechaliśmy sami, bo przed powrotem do domu chcieliśmy odwiedzić jeszcze o Muzeum Akropolu, a część ekipy sam Akropol.

Trasa rejsu i jesienna pogoda – oczekiwania, a rzeczywistość

Trasę na ten rejs miałam opracowaną od dawna – sugeruję ją moim klientom, którzy zaczynają czarter z Aten. Zakładała odwiedzenie następujących miejsc: Aegina, Poros, Hydra, Methana (Vathi), Epidauros i powrót do Aten, w poprzek całej Zatoki Sarońskiej. Pogoda też była zaplanowana, sezon w Grecji jeszcze się przecież nie skończył, prawda?

Nie ma złej pogody, jeśli dobrze się ubierzesz! Za sterem Leo – najmłodszy załogant

Ateny – Aegina

W niedzielny poranek oddaliśmy cumy na kei Mariny Alimos i ruszyliśmy w stronę Aeginy – dużej i popularnej wśród żeglarzy wyspy na środku Zatoki. Mimo późnego terminu, razem z nami wypłynęła spora grupa innych jachtów.

Po minięciu główek portu wyszliśmy na trudny akwen, gdzie krzyżują się trasy promów pasażerskich i statków towarowych płynących do Pireusu – jednego z największych portów przeładunkowych w całym basenie Morza Śródziemnego. To miejsce wymaga szczególnej czujności: duże jednostki mają bezwzględne pierwszeństwo i potrafią zaskoczyć prędkością.

Z Aten do portu Aegina jest ok 17 mil morskich. Czas minął nam szybko, choć cały dzień był pochmurny, a momentami siąpił deszcz. Żałowaliśmy, że nie wieje i kilka godzin płynęliśmy na silniku. Mimo to nastroje dopisywały – byliśmy podekscytowani rozpoczętą przygodą!

Nawet deszczowa Aegina jest bardzo klimatyczna

Port na Aeginie nie jest duży, a przed wejściem do niego kotwiczyło sporo jachtów, które nie znalazły miejsca przy kei. My mieliśmy szczęście, akurat odpływał duży jacht motorowy, więc po krótkim oczekiwaniu udało nam się wejść na jego miejsce. Miasteczko nawet w deszczu okazało się niezwykle urokliwe. Aegina słynie z upraw pistacji, które są uznawane za jedne z najlepszych w całej Grecji, zaopatrzyliśmy się więc w zapas orzeszków i pysznych kremów pistacjowych. To również wyspa o długiej historii – przez krótki czas była nawet pierwszą stolicą niepodległej Grecji. Z portu widać charakterystyczną żółtą kopułę cerkwi Agios Nikolaos, patrona żeglarzy, a korzystając z taksówki można odwiedzić świątynię Afai w głębi lądu – doskonale zachowaną, wzniesioną na wzgórzu z widokiem na morze.

Na śniadanie następnego dnia przyniosłam z piekarni jeszcze ciepłe spanakopity i tiropity – kruche ciasta filo nadziewane szpinakiem i serem. Do tego kupiłam kawałek bougatsy, czyli ciasta z kremem przypominającym budyń. Pachniało wspaniale, a kawa smakowała podwójnie dobrze, gdy można ją było wypić w kokpicie z widokiem na port.

Aegina – Poros

Tęcza nad Galatas

Kolejnego ranka popłynęliśmy w kierunku Poros, mijając po drodze niewielką wyspę Moni. To maleńki, niezamieszkany rezerwat przyrody, na którym żyją pawie, jelenie rodyjskie i dzikie kozy. Można tu stanąć na kotwicy na krótką kąpiel lub spacer. My mieliśmy dość, tego dnia deszcz nie odpuszczał ani na chwilę. Było zimno, mokro i ponuro, a niebo zasłoniły czarne chmury. Z tego powodu rozważaliśmy awaryjne cumowanie na półwyspie Methana, ale ostatecznie udało się dopłynąć bez przeszkód do Poros. Zaskoczyło nas tylko spore zafalowanie, które przyszło z kierunku Cyklad, zupełnie przeciwne swą siłą do wiatru…

Mimo końcówki października nabrzeże Poros było pełne jachtów, ale udało nam się znaleźć miejsce przy kei, tuż obok Taverny Gia Mas. To miejsce znane wielu polskim żeglarzom, jej właściciel współpracował przy tworzeniu książki kucharskiej „Moja grecka kuchnia. Przepisy z tawerny i kambuza” kpt. Piotra Kasperaszka. Tego wieczoru zabrakło dla nas miejsc, więc wybraliśmy się do Taverny Oasis, którą również bardzo polecam. Zamówiliśmy grecką sałatkę, krewetki na dwa sposoby, jagnięcinę, zapiekaną fetę i fetę w miodzie – obłędną! Greckim zwyczajem dzieliliśmy się wszystkim, by każdy mógł spróbować każdego dania. Kolacja była iście królewska!

Popołudniowy spacer po miasteczku przypominał sceny z filmu katastroficznego… potoki wody płynęły wąskimi uliczkami, a z kamiennych schodów spływały potężne wodospady deszczówki. Na szczęście rano w końcu się przejaśniło. Cumy oddawaliśmy z widokiem na wspaniałą tęczę nad kanałem między Poros i Galatas!

Poros – Soupia – Hydra

Szczęśliwy załogant – odmoczony w morzu, ogrzany słonkiem i najedzony soczystym arbuzem

W drodze nareszcie pojawiło się słońce i zrobiło się zdecydowanie cieplej. Już koło południa pogoda była na tyle dobra, że Leo zarządził postój na kąpiel. Syn każe, skipper musi – rzuciliśmy kotwicę przy maleńkiej wysepce Soupia, leżącej naprzeciw wejścia do portu na Hydrze. W kilka minut zapomnieliśmy o dwóch poprzednich, deszczowych dniach! Załoga pluskała się w wodzie, słońce grzało, a na pokładzie zajadaliśmy arbuza z serem feta i lunchowe przekąski. Gonił nas jednak tłum jachtów, mających podobne do naszych plany, więc po godzinnej przerwie od żeglugi skierowaliśmy się z powrotem na Hydrę.

To podłużna, górzysta wyspa położona na styku Zatoki Sarońskiej i Argolickiej. Kilkaset lat temu była bazą potężnej greckiej floty, a dziś jest jednym z najbardziej charakterystycznych portów na całym Peloponezie. Zabudowa miasteczka zachowała XIX-wieczny urok – wąskie uliczki, kamienne domy, dachy z czerwonej dachówki. Nie ma tu samochodów, skuterów, a nawet rowerów. Poza karetką i śmieciarką cała logistyka odbywa się na grzbietach osiołków, koni i mułów. Z kolei wzdłuż nabrzeża kursują małe wodne taksówki, które dowożą mieszkańców i turystów do plaż oraz sąsiednich zatok. Kiedyś Hydra była źródłem wody pitnej dla stacjonujących tu okrętów, stąd jej nazwa (zbieżność z mitycznym potworem jest zupełnie przypadkowa). Dziś wodę trzeba sprowadzać z Peloponezu i jej ilości są mocno ograniczone, dlatego jachty nie mogą jej uzupełniać, nawet stojąc bezpośrednio przy kei.

Zachód słońca nad Peloponezem – widok z Hydry

Żeglarze kochają tę wyspę, choć port jest naprawdę mały i tłoczny o każdej porze roku. Miejsca przy kei starcza zaledwie dla kilkunastu jachtów, więc cumowanie „na winogrona” – w dwóch lub nawet trzech rzędach – to norma. By zająć dogodne miejsce, pierwsze jednostki przypływają już z samego rana. Ostatni muszą obejść się smakiem i stanąć na kotwicy w pobliskiej zatoce Mandraki lub przy sąsiedniej wysepce Dokos.

Cumowanie w porcie na Hydrze to emocje porównywalne z egzaminem manewrowym. Mijają się tu promy, motorówki, taksówki wodne i jachty każdej wielkości, a pod powierzchnią wody krzyżują się łańcuchy wszystkich kotwic. Tu naprawdę nie ma miejsca na błąd. Razem z nami wpływały dwa inne jachty, a w tym samym czasie port opuszczał prom pasażerski i dwie taksówki… Mimo takiego ruchu udało się zacumować bez przygód, ale w drugim rzędzie – na kotwicy, z jedną cumą przywiązaną do sąsiedniego katamaranu, drugą do jachtu między nami i keją i trzecią, którą Jacek dostarczył na ląd pontonem.

Nagrodą za manewry był wspaniały zachód słońca nad Peloponezem, który oglądaliśmy z bastionu nad portem. W miasteczku nie ma hoteli. Za to pełno jest żeglarzy, kameralnych sklepików i galerii sztuki oraz kotów – Leo naliczył ich ponad 65 w jedno popołudnie!

Hydra – Poros – Methana (Łaźnie Pauzaniasza i Vathi)

Z Hydry popłynęliśmy w stronę półwyspu Methana. Pogodę mieliśmy znowu grecką, więc po drodze zrobiliśmy jeszcze postój na kąpiel w zatoce na północnym wybrzeżu Poros. Wybraliśmy wąską zatokę, głęboko wciętą w ląd i skalistą – przypominała kanion z wysokimi, prawie pionowymi ścianami. Z jachtu można było dopłynąć wpław na niewielką, kamienistą plażę.

Łaźnie Pauzaniasza na Methanie – łatwo je ominąć, wypatruj domku z błękitnymi drzwiami

Później, płynąc już wzdłuż Methany, postanowiliśmy sprawdzić Łaźnie Pauzaniasza – to niewielka kamienna niecka na samym brzegu, zasilana wodą ze źródeł siarkowych. Woda ma specyficzny zapach i żółtawy kolor, bo wypływa spod wulkanu. Warunki były spokojne, więc nawet nie rzucaliśmy kotwicy tylko krążyliśmy na najmniejszych obrotach silnika, a tester Piotr po prostu popłynął z jachtu na ląd wpław. Nasza ocena Łaźni to 5/10. Bardzo fajna ciekawostka geologiczna, można się chwilę pomoczyć jeśli macie „po drodze”, ale trasy dla tego miejsca zmieniać nie warto.

Okrążyliśmy półwysep Methana i dopłynęliśmy do Vathi, położonego po jego zachodniej stronie. To maleńki rybacki port, w którym zmieści się dosłownie dwanaście jachtów (lub mniej, jeśli są wśród nich katamarany). Tu nie ma przestrzeni na cumowanie w kilku rzędach – jeśli nie ma miejsca, trzeba płynąć dalej. Udało nam się jednak wcisnąć między katamaran, a małą motorówkę.

Wzdłuż brzegu stoją niewielkie tawerny, których stoliki zahaczają niemal o jachtowe cumy. Pachnie z nich świeżo grillowaną rybą i rozmarynem. Vathi jest bardzo spokojne i gościnne, pozwala zatankować wodę i doładować akumulatory. Po drodze do portu trzeba uważać na podwodne hodowle małży i rozwinięte szeroko sieci rybackie, oznaczone jedynie pływającymi na powierzchni morza plastikowymi kanistrami i butelkami.

Vathi – miejscowy krab wcina placek od Leo, czyli świeżo zrobioną przynętę na ryby

Wieczorem świętowaliśmy z Jackiem naszą rocznicę ślubu na pobliskiej plaży, ukrytej wśród skał i drzew. Piliśmy różowe wino, patrzyliśmy na światła Peloponezu po drugiej stronie zatoki i wspominaliśmy wszystkie dotychczasowe rejsy. Pogoda znowu zrobiła się nieprzyjemna, ale jak na te warunki i tak udało się stworzyć całkiem romantyczne okoliczności!

Nasza załoga w tym czasie szykowała kolację, a Leo łowił ryby, korzystając ze znalezionej na jachcie żyłki i haczyków oraz przynęty z upieczonego własnoręcznie placka na bazie mąki i jajek. Rano polował też na kraby, których na brzegu krystalicznie czystej wody widzieliśmy mnóstwo.

Vathi – Epidauros – Agistri

Amfiteatr w Epidauros

Z Vathi ruszyliśmy do Epidauros. To krótki przelot, ale zależało nam na wycieczce do amfiteatru. Z portu łatwo złapać taksówkę – kierowcy dobrze wiedzą, że żeglarze przypływają tu w jednym celu. Dogadaliśmy się bez problemu, że zawiozą nas i wrócą po półtorej godziny.

Przejazd trwał 15-20 minut. Bilety wstępu na teren amfiteatru i muzeum kosztują po 20 euro za osobę dorosłą (dzieci za darmo). Nie wszyscy byli zachwyceni, ale moim zdaniem amfiteatr w Epidauros to punkt obowiązkowy rejsów w tym rejonie. Ma ponad 2300 lat i jest jednym z najlepiej zachowanych teatrów antycznych w Grecji. Mieścił około 14 tysięcy widzów, a jego akustyka działa bezbłędnie – z najwyższych rzędów słychać nawet cichy głos i dźwięk monety upuszczonej na środku sceny.

Tuż obok znajdują się ruiny świątyni Asklepiosa, greckiego boga medycyny. W starożytności działało tu uzdrowisko, do którego pielgrzymowali chorzy z całej Hellady. Działało jak połączenie świątyni, sanatorium i szpitala. Zachowały się resztki portyku, kolumnady i dawnych pomieszczeń zabiegowych. Warto zajrzeć też do niewielkiego muzeum archeologicznego na terenie kompleksu. Wystawa jest kameralna, ale dobrze opisana – kilka rzeźb, narzędzia chirurgiczne, modele świątyń i fragmenty inskrypcji. Cały teren jest zadbany i łatwo dostępny – można go obejść spokojnym tempem, nawet w klapkach. W upale przydaje się woda, bo cienia jest niewiele, za to widok na wzgórza i lasy wokół teatru robi wrażenie. Zwiedzanie całości zajmuje około godziny i moim zdaniem to dobrze wykorzystany czas.

Koniec października nie wyklucza morskich kąpieli!

Po powrocie uzupełniliśmy poziom pieczywa i warzyw na jachcie oraz oczywiście lodów w żołądkach. Werdykt był jednoznaczny: pistacjowe lepsze na Aeginie. Epidauros jako port też nie zrobił na nas większego wrażenia, więc szybko ruszyliśmy dalej, w stronę Aten.

Na noc stanęliśmy na kotwicy przy południowym krańcu Agistri, niedaleko Aeginy. Wyspa ma kilka dobrze osłoniętych zatok, które nadają się na całonocny postój. W tej, którą wybraliśmy stało już kilka jachtów, ale na tyle daleko od siebie, że nawet nie słyszeliśmy innych załóg.

Rzuciliśmy kotwicę i dodatkowo przywiązaliśmy cumę rufową do skały na lądzie. Chwilę później opuściliśmy platformę kąpielową i cała załoga wskoczyła do wody – turkusowej, czystej, mieniącej się w zachodzącym słońcu. Mimo późnej pory nikt nie narzekał na zimno. Swojego własnego dziecka, zmarzlucha, nie mogłam wręcz wyciągnąć z morza! Z kolei zachody słońca to chyba najmocniejszy punkt tego rejsu, przynajmniej od momentu, gdy zniknęły deszczowe chmury. Ten również był wyjątkowy.

Agistri – Atheny

Następnego ranka podnieśliśmy kotwicę jeszcze przed śniadaniem. Droga do Aten jest długa, a do portu trzeba wrócić przed godziną 17. Trochę czasu zaoszczędziliśmy dzień wcześniej, decydując się na przepłynięcie z Epidauros do Agistri, ale nadal czekało nas około 25 mil w morzu. Ten dzień był wspaniały z jeszcze jednego powodu: w końcu wiało. I to w bardzo korzystnym dla nas kierunku! Na pełnych żaglach dopłynęliśmy do Mariny Alimos – moim zdaniem zdecydowanie za szybko. Chętnie pożeglowałabym tak jeszcze co najmniej kilka godzin.

Zacumowaliśmy w marinie około godz. 13, więc bardzo komfortowo – największy ruch jachtów zaczął się ok. 15. My byliśmy już wtedy po grze w bierki na wodzie i zdaniu jachtu. Mieliśmy mnóstwo czasu, by spokojnie się spakować, przekazać nadmiar produktów spożywczych przyjaciołom mariny i zaplanować sobotnie wycieczki po Atenach, przed powrotem do domu. Wieczorem wybraliśmy się jeszcze wspólnie do tawerny, na kapitańską kolację – opłaconą ze wspólnej kasy jachtowej.

No to co poszło nie tak? Podsumowanie rejsu

Ten rejs potwierdził kilka rzeczy, które wiedziałam już wcześniej i dodał kilka nowych wniosków.

Cieszę się z udanego rejsu i podziwiam zachód słońca – zatoka przy Agistri

Po pierwsze, październik w Grecji to ruletka. Może być bajkowo, może być deszczowo, a może być wszystko naraz. Warto mieć w planie krótsze przeloty i elastyczną trasę, która uwzględnia ucieczkę przed chmurami, albo kąpiel w porze lunchu. Dzień potrafi skończyć się zupełnie inaczej, niż wyglądał rano nad portem.

Po drugie, dobry jacht i sprawny armator robią różnicę. Kiedy przez dwa dni leje, ale w Twoim domu na wodzie wszystko działa, naprawdę docenia się serwis i dbałość o detale.

Po trzecie, załoga. Nie musi być zgrana w wielu rejsach, żeby dobrze się ze sobą czuła. Każdy zaangażowany znajdzie swoje miejsce – cumy, kotwica, poranna kawa, rozśmieszanie, gdy inni mają dość… Bardzo doceniam, że na naszym jachcie nikt nie marudził, bo to jednak psuje wszystkim humory.

Co mogłam zrobić lepiej?

Zamówić nieco mniej jedzenia, szczególnie przekąsek i dodatków, które chowały się po bakistach i po prostu zostały. Nie każdy wiedział, co jest na pokładzie, a nie wszystko da się trzymać na wierzchu. Następnym razem rozplanuję to inaczej i pokażę wszystkim, co mają do dyspozycji i gdzie to leży.

W temacie żeglowania z dziećmi potwierdzam swoje dotychczasowe poglądy: to świetny pomysł. Jednak nieco lepiej wychodzi, gdy na pokładzie są rówieśnicy. Leo był bardzo dzielny – sterował, czytał swoje książki (między innymi Odyseję! Czy jest lepsze miejsce na taką lekturę?), oglądał mapy, liczył koty, łowił ryby, chętnie kąpał się w morzu – ale doskwierał mu brak towarzystwa w jego wieku i dorosłe rozmowy, nie zawsze wciągające.

Czuję też ogromny niedosyt fotograficzny i filmowy – ze względu na pogodę i moje własne, kiepskie samopoczucie, nie mam z tego rejsu takiej pamiątki, jaką planowałam. Trudno, trzeba będzie popłynąć jeszcze raz 😉

W maju wracam na morze. Popłyniemy w dwa jachty, ale nie będę ani skipperem, ani organizatorem. Jedynie przewodnikiem, bo z całej ekipy tylko ja miałam już okazję zakochać się w Cykladach.

  

Zadzwoń, porozmawiajmy
o czarterze jachtu w Grecji!

Agata Żmudzińska +48 519 525 027
Magda Koczewska +48 502 386 503

Magda-Koczewska-Agata-Zmudzinska.jpg

Aby żeglować, nie trzeba posiadać jachtu - wystarczy go wyczarterować

Chętnie w tym pomożemy, rekomendujemy do czarteru wyłącznie jachty, które są w rękach sprawdzonych i godnych zaufania operatorów
Magda Koczewska
Agata Żmudzińska

Więcej o nas
  

Zadzwoń, porozmawiajmy
o Twoim rejsie na Zatoce Sarońskiej!

Agata Żmudzińska
+48 519 525 027
Magda Koczewska
+48 502 386 503